To wróciliśmy, koniec wyprawy i tak troszkę mi smutno pisać ostatni raz. Oczywiście będzie artykuł o piramidach w grudniowym numerze gazety (kolejny raz podejmiemy próbę dotrzymania terminu wydawniczego), ale relacja jest już ostatnia. Choć tak myślę że może da radę dorzucać informacje związane z piramidami. Wracając do meritum, opisu ostatniego dnia w Bośni.
Śniadanko super wypoczynkowo o 9.00, podział zadań – jeszcze jedna grupa szybko do Tuzli zrobić wywiad z naukowcami, którzy mieli się naradzić co powiedzieć przed kamerą. Umówiliśmy się że z tą grupą spotkamy się w Doboj – taka miejscowość po drodze na granicę. My wszyscy zabraliśmy się do pakowania sprzętu i naszych rzeczy osobistych na podróż, sprzęt do samochodu zgodnie ze specyfikacją celną , reszta do drugiej bryki. O 14.00 ruszyliśmy w trasę, po czułym pożegnaniu z właścicielem hotelu, który był dla nas bardzo pomocny i miły. Pogoda była piękna po dwóch godzinkach dotarliśmy do Doboj gdzie już czekała na nas grupa „wywiadowcza z Tuzli” – no tak naukowcy nie zdecydowali się na wypowiedź z powodów im tylko znanych, dali nam tylko pisemną odpowiedź i wyniki badań. Dlaczego nie chcieli się wypowiedzieć ? - po prostu w Bośni jest zbyt silne lobby piramid, a uniwersytet żyje z dotacji państwowych.
Szybkie przepakowanie sprzętu, znów pożegnanie z Dino – naszym tubylczym kierowcą i przewodnikiem. Mija 5 minut i jedziemy dalej , kilometrami przez wymarłe miasta i wsie, podziurawione przez kule budynki i tylko można próbować sobie wyobrazić co tam się działo, a może lepiej nie próbować. Bardzo to przygnębiające. Mijamy częste kontrole policyjne w cywilnych pojazdach chyba z 8 sztuk na przestrzeni 300 kilometrów, oczywiście nikt nas nie zatrzymuje – razem mięliśmy dwa spotkania z policją bośniacką i oba kończące się śmiechami , nie ma co się ich obawiać. Mkniemy dalej i stajemy na granicy Bośniackiej oczywiście na tej samej co wjeżdżaliśmy (tak podobno lepiej jest jak się robi) w naszym przypadku jest to konieczne ze względu na odprawę specjalną na czasowy pobyt ze sprzętem. Mamy szczęście jest ten sam naczelnik punktu celnego co nam wystawił kwity, trwa to trzy minutki, bez zaglądania do samochodów – spytał tylko czy są piramidy. Mimo trudności wjazdowych celnicy bośniaccy są super, uśmiechnięci i wyznają zasadę zawsze jest wyjście takie które zadowoli dwie strony, a jest to ważna cecha szczególnie jak się leci z półtorej tony sprzętu TV. Dla turysty podróżującego samochodem czy pieszo przekraczanie wszystkich granic to śmiech na sali, czyli pełna swoboda bez trudności, dodatkowo mieszkańcy uni mają fory na wejściu. Chorwacja czy Bośnia to kraje którym zależy na turystyce i bardzo sprzyjają obcokrajowcom.
Zbliżamy się do granicy chorwackiej, przejazd przez most na rzece i już bramka – teraz to już nie zależy mi na odprawach bo mam dowód wywozu sprzętu więc lecimy na osobówki, pierwszy samochód z ludźmi (ma wołać televizjon, televizjon) potem my ze sprzętem, celnik tylko pyta czy mamy gazety, dostaje i lecimy dalej – bardzo to miłe pamiętali nas z ostatniej wizyty wjazdowej. Na liście punktacji celników Chorwacja ma również 100 punktów, są super i nie widzą żadnych problemów, problemów jak coś to sami pomogą, a ich agencje celne są też najbardziej ze wszystkich uprzejme i fachowe.
Jedziemy dalej, modlimy się by nie spadł śnieg , zmrok już zapadł przemieszczamy się w poprzek autostrad przez malutkie miasteczka i wsie – zmierzamy do tej samej którą opuściliśmy granicy unijnej w węgierskim Brasc. Zaczynają pojawiać petycje o przystanek na posiłek, no tak jest już 22.00 a nic nikt nie jadł od śniadania. Gdzie tu znaleźć knajpkę, w lasach - ooo nagle mijamy jakąś we wsi, stajemy wchodzimy do środka a tu tylko piwo i wódka. Zasmuceni co niektórzy mocno zbieramy się do odjazdu dalej z burczącymi brzuszkami. Jadę w samochodzie ze sprzętem z Andrzejem i on mówi że Chorwacja to kraj tak gościnnych ludzi że jeśli staniemy koło jakiejkolwiek chałupy to dadzą nam herbatę i zjemy sobie do tego stare bułki. Wtem wybiega gość w gumo filcach i krzyczy – polako ? My tak, oczywiście. Nasz nowy przyjaciel mówi że jeśli chcemy coś zjeść to on zadzwonił do kolegi i ten kolega będzie stał około 4 kilometry dalej koło rampy, na światłach awaryjnych i mamy jechać za nim a on nas zaprowadzi do restauracji gdzie sobie zjemy obiadek. Jest noc, jesteśmy w głębi obcego kraju troszkę to jakby ryzykowne no ale jest nas ośmiu, a tam zgoda. Ruszamy dalej, po chwili zaczyna się kolejne miasteczko i faktycznie stoi samochód na awaryjnych, jakiś gość kiwa i ruszamy za nim. Zagłębiamy się w zakamarki miasteczka, wjeżdżamy na osiedle cztero piętrowych bloków, wszystkie zrujnowane, podziurawione ściany, w części mieszkają ludzie widać ślady napraw. Atmosfera niesamowita, podziurawione pojedyncze domy wyglądają przerażająco, ale już bloki mieszkalne miażdżą psychikę. No teraz to już prawie jestem pewien , samochody na handel, młodzi faceci na organy,a dziewczyny do Arabii Saudyjskiej na handel. Nagle staje przed nami pięknie odremontowany i oświetlony pałacyk w którym mieści się wykwintna restauracja. Wchodzimy do środka, wszyscy nas witają (oczywiście rozdajemy gazetki) i dostajemy VIP salę dla naszej dyspozycji, podchodzi kelner z piękną muchą i przedstawiam menu, o cholera tu chyba się nie wypłacę. Zamawiamy specjalność dnia, rosołek i szaszłyki z pieczonymi ziemniaczkami w dziwnych kształtach i kopytkami. Bezczelnie w razie co , spytałem się o cenę – 80 euro za 8 naprawdę wykwintnych posiłków podanych wedle etykiety której nie powstydziłby się Sheraton. Wszyscy są stęsknieni i szczęśliwi cywilizowanego posiłku, po 40 minutach jedziemy dalej, na parkingu zastanawiam się jak stąd wyjechać – oczywiście w mgnieniu oka staje kolega w gumo filcach i pokazuje drogę. Chorwacka gościnność to prawda, całkowita prawda od celnika do chłopa na wsi, szokujące i niesamowite.
Około godziny duchów docieramy do drugiej granicy chorwackiej, luz pełen i po 30 sekundach stoimy w Brasc na pierwszej granicy unijnej, granicy węgierskiej. Radość ogromna Unia Europejska już prawie w domu i nic w tym bardziej złudnego jak pokazały dalsze wypadki. Podjęta próba przejazdu przez osobówki nie powiodą się, cofają na i przejazd celny, stajemy grzecznie w kolejce, po 10 minutach jesteśmy na placu celnym i ruszamy do budynku do pana celnika. Ten gapia się tępo w papiery i po 5 minutach mówi T1 i królewskim ruchem ręki pokazuje nam gdzie mamy iść. (gdyby ktoś miał wątpliwości to jestem złośliwy, a bardzo rzadko mi to się zdarza). Pukamy do drzwi agencji celnej (nie pamiętam nazwy coś na „T”) nikt nie otwiera, pytamy panią w okienku – ona gdzieś dzwoni i po chwili przychodzi panienka obwieszona złotem z obgryzionymi skórkami do krwi. Ogląda papiery, wydzwania gdzieś w kółko po jakiś 30 minutach orzeka że chce od nas zabezpieczenie wysokości dwóch milionów forintów lub gwarancji celnej w oryginale. Tłumaczymy lasce że przecież ma tu listę sprzętu, numery spisane, podana waga i sami nas wypuścili z unii 8 dni wcześniej i nie ma mowy tu o żadnym imporcie. Dociera do mnie ze agencja celna z Polski której się radziłem jak to zrobić zrobiła to po amatorsku i nie dała nam nawet gwarancji celnej, zrobię to pierwszy raz w życiu ale w artykule w gazecie zrobię im antyreklamę, choć może szkoda na to czasu i cennych stron w gazecie hehehe. Tylko jedno jest przerażające puszczają człowieka na koniec świata i tak naprawdę mają to gdzieś, liczy się tylko dla nich te śmieszne kilkaset złotych za wypisanie papierków po najmniejszej linii oporu . (piszę tu tylko o tej naszej agencji , bo na pewno są inne które dbają o człowieka i chcą go jak najlepiej obsłużyć). Wniosek jest taki że przy organizacji takich wypraw trzeba naprawdę dobrze przemyśleć procedury celne i najlepiej radzić się ludzi którzy pracują w firmach eksportujących. Rozmowa z naszą koleżanką z obgryzionymi skórkami nic nie daje, węgierski jest najmniej zrozumiały językiem na naszej trasie, a znajomość niemieckiego pracowniczki agencji celnej była no powiedzmy już delikatnie przedszkolna. Wracamy do pana celnika, i tłumaczymy mu (on zna dobrze niemiecki by być uczciwym muszę to napisać aczkolwiek z niesmakiem to robię) – przecież to pan nas wypuścił z unii z tym sprzętem, sprawdzał pan wszystko prosimy sprawdzić jeszcze raz to jest to samo. On na to – że jako człowiek to pamięta nas, i wie ze to samo mamy na pace, ale jako celnik nie. Mamy dwa wyjścia albo gwarancję celną w oryginale albo dwa miliony forintów. Potem gaworzy sobie z naszą panienką z agencji celnej w tym dziwnym języku i się śmieją. Ponownie po kilku minutach próbujemy im tłumaczyć, ze sami na podbili SAD wyjazdowy i my tylko z tym wracamy, niech znów sprawdzą numery i nas puszczą. Oczywiście zderzamy się z murem, nie mamy pojęcia co zrobić. Siadamy do samochodu i myślimy, jestem z Andrzejem, i nie mamy koncepcji – uczucie straszne człowiek jest zdany tylko na siebie, tak blisko domu. Co zrobić , udaje się dodzwonić do jednej z koleżanek, kolegi pracującej w agencji celnej i ona nam tłumaczy że to paranoja jakaś, że agencja na granicy powinna dać nam gwarancje, że mamy potwierdzony wywóz, a to że SAD dla celnika nic nie znaczy to już całkiem nie zrozumiałe. Zastanawiamy się co zrobić, zdobycie gwarancji w oryginale z Polski to kiblowanie tu do wtorku, albo środy. Liczymy pieniądze wszyscy mamy dwa i pół tysiąca euro idziemy się targować, i nic oczywiście. Próbujemy jeszcze rozmawiać z celnikiem , patrzę mu się w oczy a jest to trudne bo ma takie okulary co powiększają mu oczy , w desperacji proszę go jak pies skamlący o jedzenie – oczywiście nic z tego. Parskam śmiechem na koniec i mówimy im że mamy gdzieś Węgry z tym ich niezrozumiałym językiem i tak naprawdę chcemy jechać do Chorwacji – łaskawie zgadzają się nas wypuścić. Odradzam wszem i wobec przejście graniczne w Brasc. Ekipa lekko przygnębiona, znów oddalamy się od domu i dochodzą nam znów dwa przejścia graniczne Chorwackie, na pierwszym mówimy celnikowi po ludzku że tu nas nie chcą wpuścić bo jest tylko jedna wiejska agencja celna na „T” i jedziemy spróbować na inne przejście – Chorwat jak to Chorwat uśmiecha się i puszcza nas bez niczego dalej. Wybieramy tym razem największe przejście w okolicy (może jak co będzie więcej niż jedna agencja celna) i jedziemy na autostradę 250 kilometrów dalej, postanawiamy spróbować przejść na „televisjon” przejściem osobowym, a jak nie wyjdzie to na cło. Około 3 nad ranem stajemy na granicy, pierwszy samochód przejeżdża szybko potem my , kontrola paszportów ok., teraz bramka celna, co wieziecie – na to mówię jak co nasze kamery. Celnik uśmiecha się i mówi pokaż pokazuje, i proszę tu spis inwentaryzacyjny, pyta czyje to – pokazuje na kartce – redakcji Inne Oblicza Historii i pokazuje na nalepki na samochodach , znów pyta a nie ma na to papierów, cła – mówię nie , to nasze jest , po co i mimo zalewającego mnie potu i dreszczy aż do najgrubszej skóry na piętach uśmiecham się nonszalancko. Celnik odwzajemnia uśmiech i macha w najcudowniejszy sposób ręką – jechać. Okrzyk radości było chyba słychać w Bośni, w końcu w domu Unia Europejska , witamy w cywilizacji. Jak widać są fajni celnicy węgierscy i nie można uogólniać. Mkniemy dalej , ale tym razem pogoda przestaje nam dopisywać – zaczyna padać śnieg. Nie widzę drogi, a niepewnie czuje się prowadząc tak wielki samochód. Jest biało jak w bajce a widoczność na dziesięć metrów. Ze 100 kilometrów od Bratysławy korek - wypadek, policja cofa na objazdy, przedzieramy się przez wsie , ludzie nie wiedza jak jechać hehe ja mam mapę i prowadzę wszystkich jak po sznurku. Dojeżdżamy do większej miejscowości jest już 8 rano, znajdujemy czynny punkt wymiany opon, w jednym samochodzie zmieniamy oponki na super nowe „Warum”, są tak piękne że aż robię sobie z nimi zdjęcie, byliśmy pierwsi w kolejce a 30 minut później zjechało się całe miasteczko, hehe jak u nas, jak spadnie śnieg dopiero zabierają się wszyscy za zmianę opon. Pan z warsztatu jest bardzo miły (też Madziar), załatwia nas szybko i mkniemy na kolejne przejście z węgiersko-słowackie. Reszta przejść idzie jak spłatka, wiadomo Unia. Po wjechaniu do Polski ogólna radość i zjadamy w pierwszym barze ala chałupa tonę chleba ze smalcem i żurek w chlebie. Opuszcza powoli stres a wyprawa dobiega końca. Wszyscy szczęśliwie docierają do domków po 30 godzinnej podróży. Nie mam już sił pisać, jutro wnioski ogólne odnośnie wyprawy i „piramid”.
|