Troszkę zaspaliśmy dziś, o 7.00 dopiero
śniadanko i biegiem przed meczet rozkładać, bardzo ciężkie warunki,
miasto, tłok. Wnet pada decyzja, nie robimy tego, zbyt wiele czasu -
zbyt mało ważna scena do filmu. Biegniemy robić ujęcia z dziadkiem,
który opowiada legendę, dziadka wczoraj wieczorem złowiła Iza na
targowisku (merkato), jest świetny i chce współpracować. Trzeba mu
szybko załatwić ciuchy bo ma tylko dwa swetry w turkusie i koszule,
nawet nie ma szafy, wszystko leży na podłodze. Zaczynamy rozkładać
sprzęt w drewutni, oczywiście po solidnym targowaniu się z właścicielką posesji. Targowanie to podstawa, tu nawet na targowiskach są organizowane jakby
występy czy zawody w targowaniu się. O wszystko trzeba się targować,
bez tego wcisną ci kawałek szynki za 20 euro. Występuje tu waluta
miejscowa - kaemy, ale euro jest wszędzie uznawane, nawet jak kupowałem
z naszym miejscowym kierowcą śliwowicę domowej roboty to szło euro i po
targowaniu 20 pln za litr. O, przedni trunek. Wracając na plan dziadek
już przebrany, zaczyna mówić, nie idzie mu za bardzo, nie nauczył się
tekstu dzień wcześniej. Mija czas, jakoś zaczyna iść, trzeba zrobić
dwie sceny, potem Alex-operator i Daniel-fotograf jadą na lotnisko –
czeka na nich samolot do ujęć lotniczych, a Marcin, drugi operator musi
jechać do Sarajewa na uniwersytet robić wywiad z profesorem
kulturoznawcą. Nasze zadanie w tym czasie to przeniesienie planu
zdjęciowego na szczyt Piramidy Słońca. Ech, jeszcze jedna powtórka i w
końcu dziadek wpadł w trans i zrobił wszystko pięknie bez zająknięcia.
Wszyscy się momentalnie rozjechali, składamy sprzęt, do samochodów i na
górę. Jest słońce i już widać księżyc, na szczycie jest pięknie – w
dole widać całe miasteczko. Rozkładamy sprzęt, agregat chodzi bez
zająknięcia może to nie ładnie ale na początek robimy sobie herbatkę.
Po godzinie kran już stoi (taki wysięgnik do kamery). Nie ma z nami
chwilowo ani jedne osoby znającej język bośniacki, za jakąś chwilę
przychodzi chłopiec ze stadem owiec, które się pasą między sprzętem –
ot przypadek nieraz upiększy plan w sposób nieprzewidywalny i
doskonały. Słyszymy w powietrzu samolot, to nasi krążą nad górami. Za
jakiś czas podjeżdża jakiś facet samochodem, staje na zboczu, chodzi,
rozgląda się i podjeżdża do nas. Taki wielki, łysy z brodą, coś
zagaduje – ech, niewiadomo kto to, troszkę człowiek się niepewnie tu
czuje i jeszcze bez tłumacza obok... No cóż trzeba z nim porozmawiać bo
wyraźnie czegoś chce. No to gadamy w
polsko-rosyjsko-bosniacko-niemiecko-angielskim i dajemy radę.
Mówi, że był na wojnie, że jest inwalidą, pokazuje straszne blizny na
rękach, że jest muzułmaninem, że nie nawiedzi terroryzmu i wojny, mówi
że walczył w wielu miejscach, jest sam, stracił całą rodzinę, że kocha
wszystkich ludzi i wojna to straszne świństwo i politycy którzy
zaszczepiają ideologie. Ściskamy się na koniec, dał mi adres swojej
strony i umówiliśmy się na kontakt mailowy. Mija 15.15, jest Alex.
Punktualnie. Zaczynamy dalej zdjęcia, zachodzi słońca. Jest przepięknie
i robi się przeraźliwie zimno, dziadkowi idzie powoli, ale idzie.
Oczywiście daliśmy mu też herbatkę i kawałek chleba, opowiadał że był w
obozie w Srebrenicy i że nie było tam nic od jedzenia. Na każdym kroku
wojna i jej cień, okrutna i bezsensowna wojna. Zapada zmierzch,
oświetlamy całe wzgórze i robimy dalej, teraz z ogniskiem. Koło 18.00
kończymy, zwijamy sprzęt, wszyscy przeraźliwie przemarznięci wracamy do
hotelu na obiad. A, zapomniałbym dodać, że jeszcze trzeba było zjechać
tymi serpentynami na jeden samochód i tylko pozostaje się modlić, by
nic nie jechało z naprzeciwka. Oczywiście jechało ale na szczęście nie
wiele trzeba było kombinować bo była malutka jakby polaneczka na
poboczu i udało się minąć. Potem w hotelu Piramida Słońca - oglądanie
zrobionych ujęć, kolacja, narada i spać.
|